piątek, 29 listopada 2013

Godziny czekania... - Florencja, Piza, Lukka

Mówi się, że Florencję można albo lubić, albo nie, nic po środku. To chyba jedyne, jak do tej pory, miasto o którym ludzie mieli sprzeczne opinie i przez to trudno było wyrobić sobie o nim pogląd zawczasu. Pozostała tylko opcja - pojechać i przekonać się na własne oczy.

Tym razem została wybrana wersja wycieczki z innymi Erasmusami. Zapowiadało się interesująco. W piątek z samego rana pojechałyśmy na ostatnią stację metra, spakowane w minimalny bagaż co by nie przesadzić i nie wyglądać dziwnie z małą walizeczką. No bo w zasadzie na trzy dni to niewiele potrzeba, a nawet dodatkowe rzeczy w postaci awaryjnej czapki się bez problemu zmieściły do plecaka. Także pierwsze zdziwienie przeżyłyśmy wychodząc z metra i widząc masę ludzi - wszyscy z walizkami…

Wyjechaliśmy tylko z 45 minutowym opóźnieniem co było chyba całkiem niezłym wynikiem i po trzech czy czterech godzinach byliśmy na miejscu. Wystarczyło tylko wysiąść z autobusu, znaleźć swoją walizkę (kto miał) i iść w bliżej nieznanym kierunku. Na grupę 50 osób (w tym ok. 5 organizatorów) tylko jedna osoba wiedziała dokąd mamy się udać. Tłum ludzi, ciągnąc za sobą walizeczki, zatrzymywał się na każdym skrzyżowaniu i oczekiwał na instrukcję co dalszego kierunku. Żebym nie zapomniała - droga nie była równa, była ułożona z kostki, miejscami takich większych bloków, wszystko było krzywe, mnóstwo wybojów, a tłum szedł i ciągnął za sobą bagaże - niesamowity widok!

Nasz hostel był w całkiem niezłej lokalizacji, do centrum mieliśmy może ze dwa kroki! Pokój "nie powalał" i wyglądał trochę jak więzienie ;) (?) - ciężkie drzwi wejściowe, pięć prostych łóżek piętrowych i 10 szafeczek basenowych, ale czego wymagać po hostelu, najważniejsze że każdy miał po dwa koce i towarzystwo zapowiadało się całkiem w porządku :) A było bardzo międzynarodowe - dwie Węgierki, Niemka, Portugalka, trójka z Chin i nasza dwójka.

Zdążyliśmy tylko zostawić swoje rzeczy i już trzeba było schodzić na dół na zbiórkę i wspólne zwiedzanie miasta. Opóźnień nie zapisywałam, ale z pewnością było to więcej niż 15 minut. Było już późne popołudnie i dopiero wtedy dotarło do mnie, że jest mega zimno! Po marznięciu w Wenecji wiedziałam, że trzeba zabrać masę ciepłych rzeczy, stąd na wszelki wypadek spakowałam też czapkę i rękawiczki. Nie spodziewałam się jednak, że rzeczywiście się przydadzą. Jak tylko ogłoszono koniec wycieczki i godzinę kolejnej zbiórki pognałyśmy z Agą szukać ciepłego miejsca, żeby się zagrzać choć odrobinę.

Kolejna zbiórka była wspólnym wyjściem na kolację przedłużoną o wyjście do klubu. Damska łazienka pękała w szwach tak że lepiej było się tam nie zapuszczać na dłużej, żeby nie zginąć. Nie muszę mówić, że wyszliśmy z przynajmniej pół godzinnym opóźnieniem. I poszliśmy przed siebie. I szliśmy, szliśmy do momentu aż przewodnik grupy stwierdził, że właściwie to on nie wie jak mamy dalej iść bo GPS się popsuł… Krążyliśmy jeszcze chwilę, do momentu aż się Erasmuski nie wkurzyły i nie przejęły prowadzenia. Dotarliśmy chyba tylko dzięki temu.

Kolacja była udana, było ciepło, smacznie, wesoło, fajne towarzystwo i rozmowy w wielu językach na raz. Gdy wychodziliśmy zaczęło padać. Zrobiło się dzięki temu jeszcze zimniej, ale bynajmniej nie było to przeszkodą dla kolejnego punktu wycieczki oznaczonego jako "botellon". Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jest to określenie na (posłużę się wikipedią) "zwyczaj spożywania alkoholu w miejscach publicznych, takich jak parki, skwery i plaże." Ponieważ padało, a w pobliżu nie było plaży czy parku, naszą miejscówką stał się plac po targowisku - mnóstwo kolumn i dach. Bardzo sprytne rozwiązanie, bo przynajmniej nie padało na głowy, ale i tak wiało i było mega zimno. Najciekawsze było to, że dziewczyny w króciuteńkich sukieneczkach, cieniutkich rajstopach i wyjściowych butach wydawały się wcale tego nie odczuwać! A staliśmy tam dobre półtorej godziny! Byłam przemarznięta. Próbowaliśmy się ratować podskokami, ale nie działało :( A przecież w planie było jeszcze dotarcie do klubu! Ciekawa byłam czy dotrzemy tam przed świtem… Nie było tak źle, jeszcze przed drugą udało się odnaleźć drogę! Zmarznięte i zmęczone szłyśmy za kimś, kto przynajmniej sprawiał wrażenie osoby wiedzącej dokąd zmierzamy i wtedy Aga powiedziała: "Ja już jestem za stara na takie rzeczy.". Tego momentu nie udało się uwiecznić, dlatego został on tu przytoczony gdyż jest bardzo ważny ;)
A na samym końcu, jak już dotarliśmy do hostelu to się okazało, że w łazience jest wyłączany prąd na noc, więc świeci się jedno małe światełko…

Następnego dnia, bo pysznym ciastkowo-jogurtowym śniadaniu pojechaliśmy do Pizy. Wyjeżdżając oczywiście godzinę później niż było to zaplanowane. Wydaje mi się, że wychodząc z pokoju na zbiórkę, ktoś dopiero zmierzał w kierunku łazienki…

W Pizy nie mieliśmy zbyt dużo czasu wolnego. Starczyło na zobaczenie wieży i reszty kompleksu, upolowanie kanapki i szybkiej wycieczki do rzeki, kościoła nad rzeką i z powrotem. Całe szczęście, że udało się tam (nad rzekę) w ogóle dotrzeć. Dopiero wtedy można próbować ocenić czy miasto jest ładne czy też nie. A te rzeczne panoramy jednak są bardzo klimatyczne :)

Potem wyruszyliśmy do Lukki. Od początki wyjazdu było zapowiedziane, że jeżeli będzie ładna pogoda, to wypożyczymy wszyscy rowery i będzie można zwiedzić miasteczko właśnie w ten sposób. Toteż rano byłam zdziwiona widząc niektórych w krótkich sukienkach… Nie było mi jednak dane zobaczyć jak należy sobie radzić na rowerze w takim stroju. Ponieważ padało, część zrezygnowała z opcji rowerowej i poszłyśmy w miasto na nogach. Jak małe i jest dużo czasu, to co będziemy kombinować. Zobaczyłyśmy chyba wszystko co trzeba i jeszcze udało się nam wspiąć na wieżę! :) A potem trafiłyśmy na uliczki z większą ilością ludzi, ze sklepami i zrobił się taki świąteczny klimat. W powietrzu pachniało późną jesienią, panowie rozwieszali lampki nad uliczkami, a na wystawach stały choinki i mikołaje.

Wieczór po powrocie do Florencji był wolny. Nie zwlekając, ruszyłyśmy na miasto i chodziłyśmy i chodziłyśmy i chodziłyśmy do późna, aż było już nam mega zimno i nie dało rady dłużej.

W niedzielę na 11 było zaplanowane zwiedzanie galerii Uffizi. Zdążyłyśmy zjeść śniadanie, pójść na Mszę do kościoła, obejść kawałek miasta, obejrzeć maraton florencki zanim wybiła jedenasta. Byłam zdziwiona gdy nasza grupa przyszła niewiele spóźniona. Byłoby to jednak za piękne. Czekanie jest chyba nieuniknione na takich wycieczkach. Straciliśmy kolejną godzinę, gdyż pieniądze na bilety miał człowiek z innej grupy, która się spóźniła…

Po południu trafiłyśmy za to na świetną restaurację i pyszną pizzą prosto z pieca, która nieźle poprawiła mi humor :)

Muszę przyznać, że moja cierpliwość się wyczerpała na tej wyprawie. Nie powiem, momentami było bardzo interesująco, ale bezsensowne stanie na mrozie jest czymś czego zupełnie nie pojmuję. A może to nie jest normalne żeby na wycieczce do nowego miejsca, nastawionej na zwiedzanie, wykorzystać czas pobytu jak najlepiej w tym właśnie celu? Za to na pewno zapamiętam tę wycieczkę na długo! ;)


Florencja - Ponte Vecchio

Florencja - Santa Croce

Florencja - Ponte Vecchio


Florencja - Piazza San Giovanni

Piza - krzywa wieża

Piza - krzywa wieża

Piza - krzywa wieża

Piza - katedra

Piza - baptysterium

Piza - nad rzeką Arno

Piza

Piza - Santa Maria della Spina

Lukka

Lukka

Lukka

Lukka

Lukka

Lukka

Lukka

Lukka

Lukka

Lukka

nasz pokój ;) - nie wygląda tu wcale tak źle ;)

Florencja

Florencja

Florencja

Florencja - galeria Uffizi

Florencja

Forencja

Florencja

Florencja

Florencja

środa, 27 listopada 2013

Mieszkam w lodówce

To znaczy - niewiele brakuje. Opuszczając dom myślałam sobie, że jestem sprytna wyjeżdżając na zimę na południe. Wiadomo, im bardziej na południe tym cieplej. Nic bardziej mylnego. Nawet prognozowane 9 stopni i bezchmurne niebo wydają się być mało śmiesznym żartem. Zimno przenika przez wszystko, dosłownie. Odczuwalna temperatura to okolice 0 stopni! To jest nie do pomyślenia... Bez czapki, rękawiczek i kilku warstw ubrań nie ma co wychodzić, a będzie gorzej... 

W domu jedynym pocieszeniem jest ogromna puchowa kołdra, która zawsze zapewnia wystarczającą ilość ciepła, dzięki czemu noce są najprzyjemniejsze pod względem odpowiedniej temperatury (o ile nie wystawi się jakiejś kończyny poza kołdrę). Ilość szpar w oknach dostarcza masę świeżego powietrza do mieszkania, co jest oczywiście bardzo zdrowe, ale powoduje też np. zamarzanie rąk. Że nie wspomnę już o kąpieli w zimnej łazience z jedynie ciepłą i zimną wodą i brakiem opcji "gorąca"...

Bardzo długo zastanawiało nas ogrzewanie budynku. Zdążyłyśmy już wcześniej porozmawiać z sąsiadami i dowiedzieć się, że owszem ogrzewanie działa i jest włączane ze trzy razy dziennie na dwie godziny i że może to nie jest wystarczające, ale zawsze coś. Zresztą, podobno nasi poprzednicy nie narzekali na zimno w mieszkaniu. Toteż pełne nadziei, bo tylko tyle zostało, robiłyśmy codzienny obchód kaloryferów. Wtedy jeszcze nie było tak strasznie zimno. Raptowne ochłodzenie nie przyniosło jednak oczekiwanego uruchomienia owych. Pozostało tylko dzwonić do Emu, żeby coś z tym zrobił. W sumie, to nie można było się za dużo spodziewać skoro kazał nam sprawdzić kurki przy kaloryferach (też mi odkrycie!) i zapowiedział się na kolejny dzień. Tak sobie myślę, że gdybyśmy same nie odkryły miejsca sterowania ciepłem, to on by nawet nie doszedł do tego, gdzie go szukać i co z tym wszystkim zrobić... Tak czy owak, nie powiedział nam nic nowego. 

Obecna sytuacja jest następująca: możemy ogrzewać mieszkanie gazem i nawet możemy to sobie dowolnie regulować! To dobra informacja, tylko że jest jedno "ale" - to będzie kosztowało majątek... Co więcej, w związku z tym, że całe (albo większość) ciepło ucieka przez okienne mega szczeliny (nie wiem, czy niektóre z nich można jeszcze określać szczelinami) rozpoczęła się akcja - "uszczelnij wszystko co się da!" Rozważamy też alternatywne metody ogrzewania mieszkania więc jakby ktoś miał jakiś pomysł to proszę dawać znać! :)

Ja też czekam na gwałtowną falę nieprzewidzianych upałów, ale na to się raczej nie zapowiada.... Za to przybędzie inna atrakcja metrologiczna w postaci wiatru sirocco, który przyniesie dużo piaszczystego pyłu. Także - jest ciekawie, a będzie jeszcze bardziej. 

niedziela, 10 listopada 2013

Antyczne morze w Ostia Antica

To były wielkie, piątkowe plany na słoneczną pogodę! Wycieczka (samotna, bo towarzystwo miało inne plany ;) ) miała zaczynać się w starożytnej Ostii i potem już prosto przed siebie w kierunku morza. 

Ostia była jednym z pierwszych rzymskich portów. A że powstała baaaardzo dawno, linia brzegowa morza oddaliła się o trzy kilometry od miasteczka. Zresztą rzeka też zmieniła kierunek. Bardzo byłam ciekawa jak to teraz wygląda! Zdziwiłam się, że za obejrzenie Ostii trzeba płacić, ale przeanalizowawszy mapę doszłam do wniosku, że z drugiej strony jest wyjście, toteż będzie to całkiem miły spacerek. 

Miałam rację. Słońce świeciło, mało ludzi, trawa, masa ruin, kamień na kamieniu, resztki domów i znowu ruiny. W zasadzie jedna wielka ruina. Tylko w przeciwieństwie do greckich ruin, ta była bardziej ceglana. W termach, albo raczej ruinach term, zachowały się też piękne mozaikowe podłogi.  Również amfiteatr był w bardzo dobrym stanie! 

Moje spostrzeżenia na temat tego miejsca są następujące: po pierwsze -  idealne miejsce do zabawy w podchody albo przynajmniej w chowanego; po drugie - świetne miejsce na piknik - koc, kanapki i nic więcej nie potrzeba!; i ostatnie - zdecydowanie nie potrafię docenić tych wielkich pozostałości... W takie miejsce trzeba iść z jakimś wielkim pasjonatem, to może wtedy wszystko nabrałoby sensu. Ale co zobaczyłam, to moje. 

W pewnym momencie było już tego wszystkiego za dużo i postanowiłam przyśpieszyć kroku i kontynuować wycieczkę nad morze. Doszłam prawie do ogrodzenia, ale patrzę że nigdzie żadnej bramy wyjściowej. Cofnęłam się więc do mapki, analizuję, że zaraz powinno być morze, tylko jeszcze jedne zabudowania. Poszłam szukać. Okazało się, że to zabudowanie to stary port. Taki nieduży w zasadzie. To był moment gdzie sytuacja z mapki nie zgadzała się z tym co widziałam i ponownie poszłam ją przeanalizować. Okazało się, że owszem, dotarłam nad morze. Tylko że antyczne... Taaaak.... przyznaję, że antyczne morze jest zupełnie nieporywające :P 

Wyjścia z antycznego kompleksu nie zgadzały się rozpisanym planem, toteż gdy już wróciłam do punktu wyjścia miałam dość i odłożyłam oglądanie nieantycznego morza na inny dzień. 

Ostia nieantyczna


wejście do Ostia Antica

termy












Tyber nieantyczny